Jak ja nie lubię Królowej Brytyjskiej, czyli maraton w 3h

195 metrów. Tylko i aż. W obliczu pozostałych 42 kilometrów dystansu maratońskiego finałowe 195 metrów wydają się drobinką, którą przeskoczyć można w okamgnieniu kilkoma szybkimi susami. Ale tym razem ów maratoński ogonek, który zaistniał w 1908 roku, by spełnić życzenie królowej brytyjskiej pragnącej obserwować finisz biegaczy podczas olimpiady w Londynie, będzie mi się śnił po nocach, bo to z jego powodu nie udało mi się w ostatni weekend ostatecznie rozprawić z barierą 3h. Do pełni szczęścia zabrakło mi… 43 sekund, czyli tyle ile mniej więcej trwa przebiegnięcie 195 metrów.

Lubię Cracovia Maraton – to bieg w moim rodzinnym Krakowie, na którego trasie wielokroć zdarza mi się trenować w trakcie przygotowań. Wybaczam mu niezbyt przyjazne dla biegaczy podbiegi, a przede wszystkim półtorakilometrowy finisz „pod górkę”, i chimeryczną pogodę, która co roku jest inna i zawsze nie taka „jaka być powinna”. Ale znajome kąty po drodze, przyjaciele wśród zawodników oraz kibiców, a przede wszystkim czekająca na mecie rodzina wynagradzają mi wszystko. I dlatego od 5 lat jestem jego stałym uczestnikiem i zamierzam być przez kolejne 50.

Plan jak zawsze ten sam – połamać te cholerne 3h, czyli – jak to mówią – „magiczną” barierę, którą (nie wiadomo czemu) za cel wyznaczają sobie tzw. „ambitni” amatorzy. Dałem się złapać na tę przynętę i od pewnego czasu również marzyła mi się z dwójka z przodu, co dawało mi kopa do pracy w trakcie zimowych przygotowań, w których w tym roku nastąpiły mała rewolucja.

Odkąd zacząłem się ruszać, przez pewien czas notowałem progres – od wymęczonego 3.59 w 2011 roku do 3.06 w 2015. W 2016 pobiegłem jednak na 3.12, co podziałało deprymująco na moje morale. Między innymi z tego powodu jesienią ub.r. oddałem się w ręce Kuby Woźniaka – jednego z najlepszych polskich triathlonistów i doskonałego biegacza (ostatnio półmaraton w Berlinie  w 1h 09min.!), który zaczął rozpisywać mi cotygodniowe treningi. Wciąż trenowałem jednak sam, co – mea culpa – pozwalało mi na „drobną” modyfikację owych planów: a to coś samowolnie przeniosłem z dnia na dzień, a to czasem odpuściłem z braku czasu, a to (z rzadka) trochę dłużej pojeździłem na trenażerze, bo przecież filmu w połowie przerywać nie będę. Bieganie praktykowałem na uwięzi za moimi czworonożnymi koleżkami, co też nie zawsze pasowało do rozpiski. Na owym samotniczym trenowaniu najbardziej jednak cierpiały sesje CORE polegające na ćwiczeniach wzmacniających mięśnie tułowia oraz tzw. rozciąganie i rolowanie. Jeśli coś miało wypaść z planu, to CORE najszybciej trafiało pod gumkę. Jak widać z wiekiem człowiek nie zawsze mądrzeje…

Skundlony.pl, Krakowskie Północniaki oraz Vegerunners.pl - moi "duchowi" sponsorzy
Skundlony.pl, Krakowskie Północniaki oraz Vegerunners.pl, czyli moi mentalni sponsorzy

Poważnym sygnałem ostrzegawczym był marcowy Półmaraton Marzanny, który zamiast w 1h 25min. pobiegłem przynajmniej o 4 minuty za wolno… Od początku nie mogłem złapać tempa przelotowego, męczyłem się, wiatr bawił się mną jak piórkiem… Generalnie porażka. Do maratonu dzieliło mnie wtedy 6 tygodni. Trzeba działać! Mail do Kuby, że jednak od teraz będę zjawiał się osobiście na jego treningach, ale chwilę potem krótki wyjazd, z którego wróciłem chory… Z tygodnia regeneracji zrobiły się więc dwa, a forma zamiast zwyżkować pikowała i bałem się, że zaraz pewnie pryśnie jak bańka mydlana. W finałowym miesiącu przygotowań do Cracovii (po drodze jeszcze święta…), ostatecznie udało mi się dwa razy spotkać z Kubą na bieżni, dwa razy na basenie i raz na rowerze. Wiadomo – cudów nie ma, ale co fachowiec to fachowiec…

KUBA: „Za bardzo się garbisz, a Twojego nogi pracują jakoś tak na boki…”

JA (płaczliwym tonem): „Moja żona mówi, że biegam jak kaczuszka”

KUBA: „O właśnie! Tego słowa szukałem!”

JA: „I co teraz???”

Nooo, teraz należałoby zacząć porządnie pracować nad CORE i siłą biegową, ale niestety czasu już brak. Więc zamiast przygotować się do egzaminu, na własne potrzeby zrobiłem sobie ściągę z porad trenera:

1. Podczas biegu, ciągnij pięty do pupy – to automatycznie wydłuża krok i poprawia styl;

2. Wypychaj miednicę do przodu, co eliminuje efekt „kaczuszki”;

3. Miej (to już moja własna obserwacja) przed oczami biegaczy z Kenii, a zwłaszcza ich wyprostowane sylwetki, długi krok i próbuj ich naśladować.

Uśmiech dla fotoreportera ;) (fot. Konrad Francuz)
Uśmiech dla fotoreportera 😉 (fot. Konrad Francuz)

Tak (nie)przygotowany w chłodny, dżdżysty niedzielny poranek zostałem odprowadzony pod „Adasia”, gdzie wmieszałem się w wielotysięczny, barwny tłum, niepewnie obiecując mej małżonce, że wrócę przed hejnałem o 12. Nie będę przynudzał opisem tego, co działo się w czasie kolejnych 3 godzin, choć zwrotów akcji nie brakowało. Dla mnie najważniejszym zadaniem było utrzymywanie tempa 4 min. 15 sek. na kilometr, które zwłaszcza za półmetkiem stawało się coraz poważniejszym wyzwaniem. Mityczna ściana, o którą często rozbijają się maratończycy jednak nie nadchodziła. W walce pomagały mi spotkania ze znajomymi biegaczami i kibicami, którzy zagrzewali mnie do boju. Przezornie starałem się „chować” w większych skupiskach, które chroniły przed wiatrem i ułatwiały utrzymywanie równego tempa. Niestety moja grupa w końcu się rozpadła w okolicach 25. km, a ja przegapiłem inną, która utworzyła się 20-30 metrów przede mną. Szkoda, bo być może z nią udałoby połamać trójkę, a tymczasem kilka kluczowych kilometrów przebiegłem sam, co źle działało na psychikę. W chwilach zwątpienia odkurzałem w głowie hasła „pięty w pupę”, „Kenijczycy!”, dzięki czemu wciąż byłem w grze. Wreszcie udało mi się uczepić ogona fajnego, szybkiego biegacza, który leciał równo po 4.15. Minęliśmy 30. km, wreszcie 35. i nadal o dziwo ściany brak! Ale tempo zaczęło sprawiać coraz większy kłopot. Piekły mnie zwłaszcza uda, które powoli zamieniały się w betonowe słupy. 37… 38… „Mój” biegacz odskoczył ode mnie na metr, potem dwa i powoli zaczął się oddalać. Zacisnąłem zęby, ale nie byłem w stanie wykrzesać z siebie więcej. Na 40. kilometrze wciąż miałem cichą nadzieję, że zmieszczę się „o włos”, ale mocny podbieg pod Wawel, a wreszcie długi, nieubłaganie wznoszący się finisz na Grodzkiej nie pozwoliły mi już przyspieszyć. Wpadając na rynek, widziałem przed oczami czerwone plamki oraz zegar nad metą, a na nim cyferkę 3…

Skończyło się na 3h 00min. 43sek. Nie płaczę, wynik jest dobry, a życiówka wreszcie powędrowała w górę. Ale i nie świętuję sukcesu, bo ten przebiegł mi koło nosa… Może udałoby mi się połamać trójkę na nieco szybszej trasie bez podbiegów, może zadecydowała choroba na miesiąc przed startem, a może – i to przyjmuję za pewnik – niezrealizowany w 100% plan treningowy. Z „trójką” rozprawię się definitywnie za rok, a teraz czas, by skoncentrować się na triathlonie, a przede wszystkim sierpniowym Ironmanie w Borównie-Bydgoszczy, gdzie czeka już na mnie kolejna „magiczna” liczba 10.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Finałowe metry – w myślach przeklinam królową Aleksandrę… fot. datasport.pl

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *