Kierunek Północ(niaki), czyli Kwietniowa Wyprawa na Turbacz

Odpalając w sobotni poranek komputer, miałem cichą nadzieję, że albo prognoza pogody zaprzeczy temu, co widzę za oknem, albo w poczcie znajdę mail odwołujący Kwietniową Wyprawę z Krakowskimi Północnikami na Turbacz. Meteorolodzy nie zapowiadali jednak żadnych zmian, a Karina – szefowa KP – napisała tylko, że widzimy się o 7.30 w schronisku… Westchnąłem ciężko i zacząłem wciągać na siebie kolejne warstwy deszczo- i chłodoodpornego ubioru, szykując się na naprawdę trudne wyzwanie. Może chociaż auto nie odpali?

Niestety odpaliło (jak zawsze!) i prawie punktualnie podwiozło mnie na miejsce zbiórki, gdzie Karina i Natalia czekały już z Chorwatem i Lakim. Okazało się, że nikogo więcej (przynajmniej na razie) nie będzie, bo albo choroby, albo niespodziewane zdarzenia („Spryciarze” – pomyślałem, pociągając zmarzniętym nosem, z którego spływały krople deszczu). Czyli w trzy osoby i trzy psy, bo miał do nas dołączyć Syber, mamy upchać się w auto i ruszyć w Nieznane?!? Obawiałem się, że nasza podróż może skończyć się już za rogiem…

Jest śnieg, jest zabawa! (od lewej: Volvo, Syber i Bombon (a kiedyś Noe))

Ale… Syberian i Chorwat – psy, które w schronisku mają opinię Awanturników i Urwipalców – z potulnością owieczek zajęły miejsce na tylnej kanapie, zgodnie przytulając się do nieustraszonej Kariny. Laki, który jest pełen rezerwy dla obcych, wygodnie rozpostarł kości na kolanach Natalii. Moje ucho co rusz było więc polizywane przez Chorwata, a zmieniając biegi, smyrałem dłonią nos Lakiego. O dziwo jednak, bez rozlewu krwi dotarliśmy do Nowego Targu, gdzie dołączyli do nas: Janusz z Volvo oraz Marcin z Bombonem vel Noe (oba psy to husky adoptowane przez nich niedawno ze schroniska). Jakimś cudem pogoda w górach była o wiele lepsza niż w Krakowie, więc w znakomitych humorach ruszyliśmy w stronę Turbacza.

Na początku jednak nasze psy musiały rozegrać między sobą partyjkę o to, który z nich jest najważniejszy w towarzystwie. W próbie sił padł remis (choć nie obyło się bez kilku niegroźnych draśnięć), bo żaden husky nie chciał dać za wygraną, a Laki za nic miał powagę i dostojeństwo swych większych kolegów. Marsz przebiegał więc w pełnej komitywie i aż serce rosło na widok naszych psów uznawanych w schronisku za „szczególnie kłopotliwe”, które bark w bark podążały po górskiej ścieżce. Gdy dotarliśmy do pierwszej zaspy śniegu, naszych czworonożnych przyjaciół ogarnęła euforia: tarzaniom się, podskokom i piskom nie było końca. Nobliwe haszczaki, które na co dzień zadzierają nosa, przeobraziły się w szczenięta, przynajmniej na tę krótką chwilę zapominając o swej bezdomności i braku miłości, których doświadczyły. Warto było zwlec rano kości i rzucić je na pożarcie naszym psom:)

Spotkanie na szczycie z Dekretem
Spotkanie na szczycie z Dekretem

Zaskakująco szybko dotarliśmy do schroniska na Turbaczu, gdzie czekał na nas Marcin z synem Staszkiem, którzy niedawno przygarnęli pod swój dach Dekreta. Dla Dekreta taka wyprawa to nic nowego – dzięki Marcinowi, zapalonemu ultramaratończykowi, jego średnia tygodniowa wynosi obecnie 90 km biegania! Oto jak można (i należy!) uszczęśliwić wicemistrza Małopolski w dogtrekkingu!

Po uzupełnieniu kalorii i lekkim schłodzeniu ruszyliśmy w drogę powrotną, delektując się widokami krokusów i zamglonych połonin. Nasi towarzysze mimo długiego już marszu wciąż nie zwalniali tempa, meandrując na długich smyczach wokół szlaku. Każda z napotkanych zasp  śniegu znów była okazją do baraszkowania i niekończących się zabaw. Problemem stały się tylko ostrzejsze… zejścia, na których haszczaki zgodnie rywalizowały o pozycję lidera marszu, a my nieporadnie zamienialiśmy się w kule u ich nóg.

IMG_2050
Chorwat…
IMG_2048
Laki…
… i Syber, czyli szczęście x3!

Gdy pod nogami zachrzęścił wreszcie nowotarski asflat, momenty grozy przeżył biegający luzem, lokalny kundelek, który powziął zamiar oszczekania naszej wesołej karawany. Chwilę później leżał do góry nogami, przygnieciony łapami Sybera i Chorwata. Do rozlewu krwi nie doszło, ale jego rozdzierający płacz słyszany był pewnie pod Giewontem…

W pełni usatysfakcjonowani wędrówką i dniem spędzonym w miłym towarzystwie upchaliśmy się do naszych samochodów w tej samej konfiguracji co rano. Nasze psiaki natychmiast umościły się na siedzeniach, pozostawiając nam niewiele przestrzeni życiowej, ale błogość malująca się na ich pyskach nie pozwalały nam protestować. W Krakowie uraczyliśmy je zasłużonym obiadem z dokładką, obiecując na deser, że… naszą wycieczkę jeszcze nieraz powtórzymy! A może wyruszą na nią już ze swoich własnych domów?

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *