Oravaman 2017, czyli zmarznięty na (psią) kość

Pierwszy kubek z Colą wypadł mi ze zgrabiałych i trzęsących się rąk, a drugim oblałem maskę silnika Land Rovera, na którym ratownicy górscy przygotowali minibufet dla zawodników Oravaman 2017. – Aleś się skundlił! – usłyszałem za plecami śmiech przygodnych kibiców, którzy zatrzymali się, by pooglądać wariatów w trykotach biegających po Tatrach. Też próbowałem się zaśmiać, ale zabrzmiało to jak rzężenie, więc by nie pogarszać sytuacji, pomachałem im tylko wesoło ręką i pognałem dalej w kierunku mety.

Był to mój trzeci występ w Oravamanie – tatrzańskim półironmanie, więc w tym roku czułem się już niemal jak u siebie w domu. Przed startem dwukrotnie udało mi się nawet wybrać do słowackiego Zuberca, by potrenować na trasie, której kilkunastoprocentowe podjazdy są już legendą. W pamięci wciąż mam żywe chwile totalnego upodlenia z 2015 roku, gdy w potężnym upale nie byłem w stanie przepchnąć pedałów mojego roweru na finałowej górce i co jakiś czas musiałem się zatrzymywać, by złapać oddech. Z 2016 roku wspominam wciąż bardzo nieprzyjemny upadek na mokrej szosie, po którym ślad wciąż widnieje na moim ramieniu. Tym razem wiedziałem już, czego się można spodziewać, ale byłem również bardzo ciekaw, jak będzie mi się jechało na nowym rowerze – lżejszym, z większym zakresem przełożeń, ale ze względu na geometrię ramy nieprzystosowanym jednak do walki w górach. Próbne przejazdy udowodniły mi, że na czasówce też da się podjeżdżać pod stromizny, więc mimo wszystko byłem dobrej myśli!

2/3 teamu kibicek przygotowana do wznoszenia 
2/3 teamu kibicek przygotowana do wznoszenia fanfarów na cześć Skundlonego

Tegoroczną nowością był również rozszerzony skład teamu kibicek Skundlonego – do mojej żony i szwagierki dołączyła teściowa! Przy takim dopingu nie mogłem dać plamy…

Zaczęło się standardowo, czyli od nieprzyzwoicie wolnego pływania, po którym wyszedłem z wody na odległym 78. miejscu… Dlaczego tak wolno pływam? Wyjaśnienie jest proste – brakuje mi mięśni rąk: dwugłowego, trójgłowego, naramiennego i… długo by jeszcze wymieniać. No, może mam wyćwiczone zginacze palców (od klawiatury) czy mięśnie nóg (od biegania i rowerowania), ale bicepsów ci u mnie mało. Jak co roku obiecuję sobie, że zimą przypakuję, i jak co roku siłownia przegrywa z ciekawszymi zajęciami.

Profil trasy rowerowej - w Tatrach nie może być inaczej;)
Profil trasy rowerowej – w Tatrach nie może być inaczej;)

Ruszając na rower, czułem się dosyć pewnie – wiedziałem, co mnie czeka, jak długie są podjazdy, które z nich są najbardziej wymagające. Niemal od razu zacząłem wyprzedzać lepszych ode mnie pływaków, co tym bardziej dodawało mi wiatru w żagle. Na nawrotce po około 30 km mogłem policzyć, ilu zawodników jedzie przede mną. 1, 2, 3… w sumie doliczyłem się około 40, a więc drugie tyle już zostawiłem za sobą. Od tej pory nie myślałem o mecie, ale by dogonić następnego i następnego. Gdyby trasa pięła się wyłącznie pod górę, szłoby mi jeszcze sprawniej, ale czasem trzeba było również zjeżdżać i to ostro – z prędkością nawet 75 km/h, na dodatek po mokrym asfalcie. Wspomnienie ubiegłorocznego szlifu nieźle działało mi na wyobraźnię i czasem hamowałem zdecydowanie zbyt bojaźliwie. Pod koniec miałem okazję wreszcie pomachać moim kibickom (teściowa Skundlonego była zdecydowanie najgłośniejsza w całym tłumie!) i wreszcie nadszedł czas na owiany złą sławą, finałowy podjazd, na którym ostatnie 3,5 km ma kilkunastoprocentowe nachylenie. Przełożenie 36×28 jest w takich momentach o wiele przyjemniejsze dla nogi od 39×26, którym dysponowałem w ubiegłych latach, co nie oznacza wcale, że było łatwiej. Mocne 90 km jazdy po górach mogłem już poczuć w łydkach i udach (te na szczęście mam), więc z uczuciem ulgi zsunąłem się z siodełka w strefie zmian koło Tatiakovej Chaty. Później okazało się, że wykręciłem 13. czas na rowerze i to uważam za swój największy sukces! Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, za to byłem świadomy, że trzeba się spieszyć, bo przede mną jeszcze prawie 22 km morderczego biegu po tatrzańskich szczytach.

Spuszczony ze smyczy i złakniony krwi rywali
Spuszczony ze smyczy i złakniony krwi rywali

Byłem tak rozgrzany, że wpadłem na głupi pomysł, by polecieć „na lekko” – bez dodatkowych bluz, kurtek czy rękawic. To był błąd, o czym przekonałem się już na podejściu pod Rakoń, ale wtedy było już za późno. Robiło się coraz zimniej, a organizm powoli się wychładzał. Gdy wreszcie po mozolnej wspinacze zacząłem biec, najbardziej zaczęły mnie boleć… ręce! Próbowałem je (znaczy te kości) rozetrzeć, ale wtedy bolały jeszcze bardziej. Jedyna rad – biec jak najszybciej w kierunku mety. Tak też czyniłem, skacząc „jak kozica” po skałach, a i tak wielu sprawniejszych biegaczy mijało mnie bez litości. Niezły zastrzyk adrenaliny dostałem, gdy zostałem zaatakowany przez stadko rozwścieczonych oes – kilka ugryzień sprawiło, że pędziłem przez chwilę w tempie Usaina Bolta.

Najgorsze momenty przeżyłem jednak na podejściu wytyczonym wzdłuż wyciągu narciarskiego. Wyobraźcie sobie stromy, niekończący się stok, dojmujące zimno, ból całego ciała, a na dodatek właśnie wtedy rozpadał się deszcz. Wszyscy zawodnicy w zasięgu mojego wzroku mieli na sobie coś z długim rękawem i tylko ja świeciłem gołymi szczapami.

Nagle stała się rzecz niespodziewana. Jakieś 100 metrów przed szczytem podejścia z góry zaczęła zbiegać grupa zawodników, wołając, że pomyliliśmy trasę. Wkrótce wszyscy pędziliśmy jak lawina w dół stoku, wchłaniając po drodze innych, którzy byli za nami. W połowie wzniesienia należało odbić w prawo, ale nikt wcześniej nie zauważył znaku (nadal nie wiem, czy w ogóle gdzieś był). Samotność maratończyka prysnęła i nieoczekiwanie znalazłem się w sercu około 20-osobowego, rozpędzonego peletonu, w którym każdy walczył o jak najwyższą pozycję. Do mety dzieliło nas już tylko około 5 km. Zaczęliśmy szaleńczy zbieg po kamienistej, leśnej drodze – nikt nie chciał odpuścić. Potem długi fragment asfaltu, na którym gnałem w tempie 3.30 min./km – co z człowiekiem robi adrenalina! I w wreszcie końcowy cross po lesie, na którym z wyczerpania plątały mi się nogi. Kilometr przed metą spotkałem Żonę Skundlonego, który wyszła mi na spotkanie – próbowałem przy niej efektownie przeskoczyć strumyk, ale i tak wpadłem w środek jego nurtu. Było mi to już obojętne – byleby dobiec do mety. Nieco dalej zobaczyłem klaszczącą szwagierkę, aż wreszcie rozradowaną teściową i oto jest – meta!

Z krzyża zdjęty... (też macie to skojarzenie?;)
Z krzyża zdjęty… (też macie to skojarzenie?;)

Oravamana zawsze kończę nieludzko zmęczony. Tym razem byłem podobnie – bolał mnie każdy mięsień, byłem przemoczony do suchej nitki i na dodatek zmarznięty na… kość;) Ale tablica wyników wskazywała, że dotarłem do mety na 26. miejscu (na 250 startujących) – lepszym o 11 oczek niż w roku ubiegłym. Do podium w kategorii wiekowej 40-latków zabrakło mi niecałe 3 minuty! Może gdybym się lepiej ubrał (a zimą poćwiczył biceps), byłoby lepiej??

Oravaman 2017 miał być przystankiem na drodze do kolejnego startu w Ironmanie, z którym chciałem się zmierzyć w sierpniu w Bydgoszczy – Borównie. Niestety 2 tygodnie po powrocie ze Słowacji, próbując ominąć biegającego po drodze wiejskiego kundelka, zaliczyłem pełne salto przez kierownicę roweru i tym sposobem unieruchomiłem sobie na miesiąc rękę, która złamała się w łokciu (a teraz nie ma ochoty się wyprostować). Tym sposobem sezon triathlonowy 2017 dobiegł końca… Na otarcie łez w połowie października pobiegam jeszcze w Półmaratonie Królewskim, ale myślami jestem już w roku 2018, w którym – mam nadzieję – znów będę miał okazję zmierzyć się z Oravamanem.

fot. Żona Skundlonego, Szwagierka Skundlonego, Róbert Kovalčík (www.visio.sk)

Chwila przed startem (jeszcze ze słońcem)
Chwila przed startem (jeszcze ze słońcem)

 

Gotowość bojowa
Gotowość bojowa

 

7. od lewej - macham do was ręką
7. od lewej – macham do Was lewą ręką

 

Ulga!
Ulga! (a za rok i tak tu wrócę;)



Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *