25 sek., które czynią wielką różnicę. Triathlon Sieraków 2013

Zawody w Sierakowie na dystansie HIM wybrałem, kierując się bardzo pozytywnymi opiniami krążącymi wśród thriathletów w internecie. Termin – 1 czerwca 2013 – odpowiadał mi idealnie: pogoda powinna być już nieomal letnia, ale na upał się nie zanosiło. Jedynym znakiem zapytania było to, czy organizator nie przestraszy się zbyt zimnej wody jak przy poprzedniej edycji. W 2012 z powodu niskiej temperatury zadecydował o skróceniu trasy pływania o połowę – decyzja ta nie bardzo mi się podobała, bo 950 czy 1900 metrów pływania to dla zawodnika żadna różnica. Po rozgrzewce i kotłowaninie na starcie emocje i tak wystarczająco nas nagrzewają. Miałem więc nadzieję, że w edycji 2013 o żadnych skrótach mowy nie będzie – moim zamiarem było zmierzenie się z pełnym dystansem „połówki” i sprawdzenie, jak zimą przygotowałem się do sezonu. Cel był tylko jeden: złamać upragniony wynik 5 godzin!

Do Sierakowa dotarłem w piątek późnym popołudniem po długiej podróży z Krakowa – logistyka o dziwo wypaliła, bo przy okazji po drodze udało mi się zrealizować fajny materiał „w celach zawodowych”, a także zahaczać o Bolesławiec, gdzie już wcześniej namierzyłem najtańsze na rynku polskim opony Continental GP4000S – podobno znakomite! Z trudem przełknąłem wydatek blisko 300 zł na opony do roweru, ale uznałem, że to już najwyższa pora. Vittorie Rubino, na których dotychczas trenowałem i na których trenował (nie wiadomo jak długo) poprzedni właściciel mojego roweru, nie należą do najszybszych gum szosowych, a ich przebieg również był dla mniej wielką niewiadomą.

Sieraków z miejsca skradł moje serce. W pobliżu urokliwego miasteczka z rynkiem położonego nad Wartą _T9O3002wśród jezior znajduje się całe skupisko leśnych kempingów, co sprawia, że po zaparkowaniu auta natychmiast poczułem się jak na wakacjach. Takich PRL-owskich wakacjach, bo pokój w domku należącym do TKKF wypełniony linoleum i dyktą przypominał zamierzchłe czasy. Nie twierdzę, że wszyscy mieli takie warunki – nocleg (za 50 zł) rezerwowałem dosłownie w ostatnim momencie i pani ostrzegała mnie, że moje lokum zwykle nikomu już nie wynajmują. Powodów narzekania jednak nie miałem – w pokoiku czułem się świetnie, był prąd, ciepła woda i nawet moi współlokatorzy z drugiego pokoju (też zawodnicy) do sprawy podeszli profesjonalnie, nie hałasując i kładąc się wcześnie spać.
Z premedytacją olewając „obowiązkową” odprawę zawodników, odebrałem pakiet startowy, który – muszę przyznać – znakomicie świadczył o organizatorach. Profesjonalny Race Book z pełnym opisem zawodów, harmonogramem i wskazówkami startowymi rozwiązywał wszelkie przedstartowe wątpliwości. Warto, aby inni brali przykład z Sierakowa!

Przedstartowym wieczorem wybrałem się jeszcze na obchód i objazd trasy, która nie obudziła we mnie optymizmu. Długi, bardzo stromy podbieg z brzegu jeziora do strefy zmian, leśna trasa biegowa, na której nie brakowało korzeni i górek, i wreszcie mocno pofałdowana trasa rowerowa… Ależ sobie wybrałem miejsce na bicie życiówki!!! Na domiar złego nigdzie nie mogłem znaleźć knajpy z makaronem, a przecież ładowanie węglowodanami przed startem to rzecz obowiązkowa! _T9O3081Choć zdążyłem na oficjalne pasty party, to jednak misa ze spaghetti dla wegetarian była już pusta. Na rynku w Sierakowie nie znalazłem żadnej restauracji i dopiero w przydrożnym barze dla kierowców udało mi się wyprosić u pani… pomidorową z podwójną porcją makaronu. Full profeska! – śmiałem się z siebie w duchu. Ochota na żarty przeszła mi, gdy po konsumpcji mój Peugeot przez dłuższą chwile nie chciał odpalić. Już sobie wyobrażałem, jak łapię stopa w nocy, by dotrzeć do kempingu (rower zostawiałem już na stancji), aż wreszcie udało się… Po powrocie do TKKF-u resztę wieczora spędziłem na objadaniu się cukrami, przekładaniu opon i dopieszczaniu mego rumaka. By dobrze się spało, na laptopie puściłem relację z Kona 2008…

Czerwiec-plecień, co przeplata…
Czerwcowy poranek o 6 rano wcale nie kojarzył się z latem. Było zimno, a po niebie przewalały się ciemne chmury… Oj, nie będzie wesoło – pomyślałem, wychylając głowę z domku. Ponieważ moje lokum znajdowało się dosłownie 300 metrów od strefy zmian, czułem się zrelaksowany – do 9 było jeszcze sporo czasu, a ja nie musiałem się martwić, że zapomnę o czymś z ekwipunku – w każdej chwili mogłem wszak wrócić do domku. Rano ubrałem się w ciuchy kolarskie i odbyłem szybki test roweru na nowych oponach. Toczyły się gładko i szybko, ale jakiejś wielkiej różnicy nie poczułem. Efekt placebo na pewno jednak na mnie podziałał.

_L3W9037W strefie startowej, po której kręciło się kilkuset zawodników, czułem się nieomal jak weteran – w końcu miałem na swym koncie już trzy half-ironmany! Chyba po raz pierwszy nie spieszyłem się, nie denerwowałem, metodycznie ustawiając swój sprzęt i przygotowując szybkie zmiany. Tylko pogoda wciąż psuła mi humor. W pewnym momencie tak się rozpadało, że uznałem przedstartowe „zapoznanie” z jeziorem za zaliczone. I tak byłem calusieńki mokry!

Wreszcie nadeszła pora, by przejść na start. Trochę zazdrościłem rywalom, którym w większości towarzyszyli kibice i znajomi – ja po raz pierwszy na zawody wybrałem się bez żadnego wsparcia. Fakt ten starałem się wykorzystać, koncentrując się w myślach na czekającym mnie wysiłku.

Na brzegu w tłumie zawodników ustawiłem się z boku, blisko pierwszej linii, licząc, że ominie mnie pralka w wodzie. Nadzieja matką… Wreszcie START! Foki ruszyły ławą do wody, a ja wraz z nimi. Jezioro przyjęło nas niezbyt ciepło – po gorączkowej walce na pierwszych metrach, gdzie co rusz ktoś przepływał po mnie, a ja po kimś, poczułem się niezbyt komfortowo. Zimno i nagły wysiłek fizyczny odbierały dech w piersiach; miałem wrażenie, że za chwilę moje płuca się rozerwą. Musiałem zdecydowanie zwolnić, uspokajając ruchy. Wydawało mi się, że mijają mnie setki konkurentów. Po paruset metrach nareszcie zacząłem nieco swobodniej płynąć, starając się wypatrywać boi kierunkowych. Z nawigacją w wodzie zawsze jestem na bakier i tym razem również nie obyło się bez zygzaków. Czy ja nigdy nie nauczę się pływać prosto??!!

_T9O4699Po 37 minutach i 26 sekundach dotarłem wreszcie na brzegu. Wynik trochę mnie rozczarował – po roku treningów na basenie i w jeziorach osiągnąłem ten sam wynik co… w ubiegłym sezonie. Żenada! Ale nie ma co się poddawać! Trzeba było walczyć dalej. Dobieg pod górkę do strefy zmian zgodnie z przewidywaniami nie był łatwy – pocieszeniem dla mnie był widok wielu rowerów, co oznaczało, że mimo wszystko nie plasowałem się aż tak nisko. A teraz moja koronna konkurencja!

Gdy tylko znalazłem się na rowerze, poczułem zdwojoną energię. Moja Cytryna szybko dała się rozbujać (zwłaszcza, że na początku było z górki) i zaczęła to, co lubi najbardziej: połykać rywali. Ponieważ pływakiem jestem raczej średnim, a kolarzem całkiem spoko, są to dla mnie zawsze najmilsze chwile rywalizacji. Konkurenci, którzy pokonali mnie w jeziorze, teraz zostawali z tyłu – na całym dystansie 90 kilometrów (prawie 90, bo dystans był niedomierzony co najmniej o kilometr) wyprzedziłem kilkudziesięciu zawodników, zaś mnie wyprzedziło dwóch. To lubię! Trasa faktycznie okazała się bardzo pofałdowana, ale to, co traciliśmy na podjazdach, można było odrobić, naciskając mocniej na pedały przy jeździe z góry. Chwile niepewności czułem jedynie, gdy znów zaczęło rzęsiście padać, zalewając okulary i skutecznie wychładzając ciało.

W dobrym humorze i z rewelacyjnym jak dla mnie wynikiem 2:29:13 znów znalazłem się w strefie zmian. Czas półtorej minuty na przebieranie z wykorzystaniem własnoręcznie wykonanych „sportowych” sznurówek również oznaczał postęp. Zerknąłem na zegarek – za mną już ponad 3 godziny 15 minut walki, a został już tylko półmaraton. Piątka musi pęknąć!

_O0C0023Po wyczerpującej jeździe nogi okazały się całkiem świeże, ale nie spodziewały się, że 21-kilometrowa trasa będzie w 75% wymagającym crossem z licznymi podbiegami i odcinkami po piasku. Jednocześnie pojawiło się słońce, które zaczęło całkiem zdrowo przypiekać. Kropką nad „i” był bieg po rampie dla niepełnosprawnych z licznymi zawrotami o 180 stopni.

Biegłem w skupieniu, starając się nie tracić czasu na wodopojach i nie zwalniać na podbiegach. Gdy tylko trasa robiła się płaska lub prowadziła w dół, zmuszałem się do szybszego przebierania nogami. Wydawało mi się jednak, że czas ucieka, a dystansu nie ubywa. Gdy rozpoczynałem trzecie okrążenie, skrzydła podciął mi hałas dobiegający z mety – to z czasem 4 h 5 min. finiszował zwycięzca zawodów – Tomasz Gagola. To on już na mecie, a przede mną jeszcze ponad 10 kilometrów biegu??? Oczywiście daleko mi do porównywania się z czołowym polskim zawodnikiem, ale sił mi to nie dodało. Biegłem dalej, czując, że biegnę coraz wolniej. Gdy rozpoczynałem trzecie okrążenie, wciąż istniała teoretyczna szansa na osiągnięcie wymarzonego przeze mnie rezultatu. Ciężko dysząc, biegłem ile sił w nogach. Gdy na zegarku zobaczyłem czas 4h 55 min. czekał mnie jeszcze długi fragment najeżony korzeniami, potem paskudna serpentyna z barierkami i wcale niemały jeszcze dystans do stadionu. Nie patrząc już na wynik, prułem przed siebie, choć pewnie nie był to megaszybki sprint, ale byłem pewien, że szybciej już nie potrafię. Tuż przed ostatnią nawrotką przed metą spostrzegłem znanego mi triathlonistę, który był jednym z tych, co połknął mnie na rowerze. _MG_0431Czas na zemstę!:) Kilkadziesiąt metrów przed metą ostatkiem sił udało mi się wyprzedzić rywala (który – jak się później okazało – walczył z dolegliwościami żołądkowymi), ale wtedy mój wzrok padl na zegar odmierzający czas zawodów. 10 sekund temu minęło 5 godzin walki… Klnąc na czym świat stoi, wymusiłem na sobie jeszcze parę kroków i wreszcie META! Oficjalny wynik 5h i… 25 sekund! Co tu ukrywać – byłem wściekły!!!

Gdy emocje opadły i napełniłem już żołądek (a było czym napełniać, bo strefa bufetowa z ciastami, owocami, a nawet lodami i piwem to również ewenement w całej Polsce!), osiągnięty wynik zaczął sprawiać mi przyjemność… Życiówkę z 2012 roku poprawiłem o blisko 14 minut, co było prawdziwym powodem do radości. A z piep…oną „piątką” postanowiłem na dobre rozprawić się za 2 miesiące w Gdyni!

PS. Zapowiadany rewanż na „piątce” w Gdyni powiódł się – po raz pierwszy w „karierze” w moim wyniku na mecie połówki pojawiła się „czwórka”, a konkretnie czas 04h 57min. 40sek.

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *